Autor Wiadomość
Cathreena
PostWysłany: Nie 12:24, 09 Mar 2008    Temat postu: Szmaragdowa dusza, szmaragdowe oczy / rozdział I /

Rozdział 1

Sierpień 2036 – Hrabstwo Kerry - Irlandia

Padało, kiedy późnym rankiem w poniedziałek Lian O’Connor wysiadł z pociągu na stacji kolejowej w Killarney. Gęsta mgła wisiała nad całą okolicą. Drobnemu deszczykowi towarzyszył lekki wiatr. W Szkocji też często padało. Irlandia pod względem krajobrazu nie wiele różniła się od kraju Szkotów, ale miała to coś, czego nie miał żaden inny kraj. To był po prostu jego dom. Czuł głębokie wzruszenie. Dziś po trzydziestu latach znów stał na ojczystej ziemi. Nie potrafił wyrazić jak bardzo brakowało mu tych pięknych, rodzinnych zakątków, klimatu swojskich stron i rodaków. Trudno mu było uwierzyć, że rzeczywiście tu jest. Nareszcie w domu. Podróż pociągiem z Dublina do Killarney była długa i męcząca. W pewnym momencie zasnął i spał już prawie do końca drogi. Jakiś starszy pan obudził go, gdy zbliżali się do celu. Lot do Irlandii natomiast był krótki, ale niestety ciągle trzepało samolotem, a on nienawidził turbulencji. Nie często latał samolotami toteż nie mógł się przyzwyczaić do tych niedogodności, których obsługa pokładowa nie zdołała wyperswadować w żaden sposób.

Czterdziestoletni Lian był wysokim mężczyzną, mierzącym prawie metr dziewięćdziesiąt, o ciemnozielonych oczach i ciemnych blond włosach, sięgających mu za ucho. Nosił fryzurę z przedziałkiem pośrodku. Jego powszednim ubiorem był beżowy garnitur lub dżinsy i biała koszula zawsze rozpięta pod szyją. Nie znosił krawatów. Nikomu na świecie nie udałoby się zmusić go do ich noszenia. Był naprawdę miłym facetem, którego uroczy uśmiech zniewalał kobiety. Liana postrzegano jednak jako typowego samotnika, ponieważ lubił się izolować od innych. Najbardziej na świecie kochał ciszę i samotność, przez co czasem ciężko było do niego dotrzeć.

Dworzec w Killarney w jego pamięci był miejscem gwarnym. Zwykle przewijały się przez niego setki ludzi, głównie turystów. Wraz z nim wysiadło tylko kilka osób. Przystanął chwilę w miejscu. Był sam. Inni pasażerowie, którzy przed momentem wysiedli z tego samego pociągu, co on, zniknęli w przejściu podziemnym. Usiadł na ławce na peronie i na chwilę oddał się wspomnieniom. Pamiętał jak jeździł pociągiem razem z matką na wakacje do babci Ann. Był wtedy mały, miał chyba pięć lat. Babcia mieszkała w Limmerick. Ojciec, kiedy miał wolne przyjeżdżał do nich. Miał teraz przed oczami portret matki. Widział jej miłą, łagodną, zawsze wesołą twarz. Głos też miała miękki i łagodny. Gdy śpiewała cudownie roznosił się po domu. Tęsknił za nią. Wspomnienia o matce były najwspanialszą rzeczą, jaka mu pozostała. Mama była cudowną osobą. Kto mógł być na tyle okrutny, że potrafił zabić takiego człowieka, jakim była jego matka?

Z zamyślenia wyrwał go świst nadjeżdżającego pociągu. Wstał z ławki i ruszył przed siebie. Z peronu przeszedł tunelem do głównego pawilonu dworca, gdzie panował totalny tłok. Do kasy z biletami ciągnęły się długie kolejki. Było ciasno i brakowało powietrza. Jedni witali się z tymi, którzy właśnie przyjechali, inni z kolei żegnali się ze swoimi bliskimi, a jeszcze inni starali się zdążyć na swój pociąg. Szkoda, że jego nikt nie przyszedł przywitać. Nikt nawet nie wie, że wrócił do domu. Gdyby napisał list do Brayena i Meggan O’Donnel’ów, że wraca, na pewno któreś z nich przyjechałoby po niego. Ale nie zrobił tego, ponieważ zgubił gdzieś ich adres. Mimo to zdecydował, że zrobi im niespodziankę i nieoczekiwanie pojawi się w Poiton Croin. No tak, a jeśli oni już tam nie mieszkają? – Zawahał się Lian. - Jeśli się gdzieś wyprowadzili? Postanowił, że pojedzie i sprawdzi to. Szedł dalej do wyjścia torując sobie walizką drogę. Tłum ludzi był tak gęsty, że ledwo udało mu się z niego wydostać. Niektórzy strasznie się rozpychali nie pozwalając innym przejść. Nagle poczuł nieprzyjemny, lecz na szczęście krótkotrwały ból w okolicach brzucha. Jakieś dzieci, których wcześniej nie zauważył goniły się po terminalu. Jedno z nich wpadło na niego. Byli to chłopcy w wieku sześciu lub siedmiu lat. Normalnie zdenerwowałby się, lecz na dzieci nie miał zwyczaju się gniewać. Obdarzył dzieciaka uśmiechem i pogłaskał po głowie. Nie było sensu się złościć. On też się tak bawił, kiedy był w jego wieku. Ten, który na niego wpadł zawstydził się i spuścił głowę w dół, natomiast drugi sprytnie się gdzieś ukrył. Chwilę później rozległ się wysoki głos kobiety, która wstała ze swojego siedzenia i podeszła do dziecka. Była to ładna, wysoka szatynka o długich, kręconych włosach, pięknych, ciemnych rysach, ciemnozielonych jak on oczach i pełnych ustach. Już dawno zapomniał, jak piękne są irlandzkie kobiety. Wyglądała na bardzo młodą. Nie dałby jej więcej jak dwadzieścia pięć lat.

- Jeremy, Lucas, chodźcie tu do mnie mówiłam, zaraz! – zawołała na chłopców. - Nie ma tu miejsca na takie zabawy! Jeremy, widzisz, potrąciłeś pana! Poskarżę waszemu tacie. Przepraszam pana, bardzo im się nudzi.
- Nic się nie stało. - powiedział Lian i również obdarzył ją ciepłym uśmiechem.
- Naprawdę? - spojrzała na niego i w tym momencie wyraz jej twarzy się zmienił. Uśmiechnęła się. Był to najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział u kobiety. – Myślałam, że się pan zdenerwuje,.......... chłopcy strasznie rozrabiają.
- Niech się pani nie przejmuje. To tylko dzieci, każdy z nas był kiedyś taki sam. Do widzenia pani. Wszystkiego najlepszego!
- Nawzajem. Do zobaczenia! - odparła kobieta.

Gdy wreszcie opuścił dworzec odetchnął z ulgą. Jednak dopiero teraz odczuł jak bardzo jest zmęczony i głodny. Opadał z sił. Spojrzał na zegarek na ręce. Było piętnaście po jedenastej. Bolały go nogi, głowa, właściwie wszystko. Taszczył za sobą tą ciężką walizkę. Momentami miał ochotę gdzieś ją porzucić, ale o tym nie było mowy. Miał w niej cały swój dobytek. Jedyne, co posiadał poza pieniędzmi i wspomnieniami. Pomyślał, że najpierw uda się na poszukiwanie jakiegoś baru, a potem pomyśli o załatwieniu sobie lokum. Był tak głodny, że chętnie zjadłby konia z kopytami. Ledwo powłóczył nogami, ale ostatnimi siłami doczłapał się do małego baru o nazwie Ardner Cloon. W zasadzie była to taka mała restauracyjka. Mieściła się jakieś 200 metrów od dworca. Niezwykle przytulne miejsce. Wszystkie zakątki Killarney zawsze były atrakcyjne zarówno dla turystów jak i dla swoich mieszkańców. Nic się tu nie zmieniło od jego wyjazdu. Te same uliczki, zacisza. Lian nie zastanawiał się już ani chwili dłużej. Wszedł. W środku było ciemno od ludzi i głośno. Podawano tam tradycyjne irlandzkie potrawy. W cenie obiadu goście dostawali piwo gratis. Guinness! Dobry Boże, nigdy w życiu nie pił Guinness’a, a tu ma okazję dostać go gratis. Cóż za szczęście go spotkało. Lian zamówił danie dla siebie i poszedł poszukać wolnego miejsca. Znalazł jeden stolik. Usiadł i czekał aż go zawołają. Przy stole obok siedziało pięciu młodych mężczyzn. Bardzo głośno rozprawiali o jakimś meczu. Co jakiś czas jeden z nich wybuchał gromkim śmiechem i uderzał dłonią w blat stołu. Lianowi wcale to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Ich irlandzka spontaniczność sprawiała mu radość. Była balsamem dla jego duszy. Z uśmiechem przysłuchiwał się ich rozmowie i żartom. Niech żyje młodość i irlandzka młodzież. Wreszcie wywołano jego numer, mógł już odebrać swoje jedzenie. Wracając musiał uważać, żeby nie potknąć się i nie wyrzucić zawartości talerza na czyjeś plecy. Było ciasno i trudno było zmieścić się w przejściu. Inni, którzy już skończyli pchali się do drzwi. W pomieszczeniu zrobiło się trochę duszno, więc uchylił lekko okno i zabrał się do jedzenia. Mięso jagnięce w sosie winnym i irlandzkie pospolite kartofle. Niebo w gębie. Raz w życiu tylko jadł jagniecinę, u wuja Thomasa. Jego rodziców nigdy nie było stać na takie frykasy. Jadł i popijał Guinness’em. Był wniebowzięty.

- Przepraszam. – odezwał się nagle ktoś za jego plecami. – Czy miejsce koło pana jest wolne?

Lian oglądnął się za siebie i rozpoznał swojego towarzysza z pociągu, który obudził go przed stacją w Killarney. Był to starszy, drobny mężczyzna niskiego wzrostu, o wesołych, piwnych oczach i łagodnych rysach. Nosił zadbaną, niezbyt długą brodę i wąsy, które podobnie jak włosy były już siwe. Miał na sobie elegancki ciemny garnitur, a zamiast krawata założył czarną, jedwabną muchę. Wyglądał może na siedemdziesiąt lat. W jednej ręce trzymał laskę, zaś w drugiej tace, a na niej gorący półmisek. Lian zauważył, że trzęsie mu się ręka, dlatego wstał i pomógł mu.

- Tak. – powiedział Lian i uśmiechnął się. - Proszę usiąść.
- Dziękuję........A to pan! – poznał go od razu starszy człowiek. - Ależ ten świat mały!
- Ma pan rację.
- Pan tutejszy prawda? No, od razu widać, że Irlandczyk! – zawołał entuzjastycznie starszy pan.
- Z krwi i kości. – dodał Lian. - Nazywam się Lian O’Connor.
- Miło mi, Martin Cronbein. A z jakiego regionu pan pochodzi?
- W dzieciństwie mieszkałem w okolicach Tralee. Zachodnie wybrzeże, kojarzy pan?
- A niech mnie kule biją, a więc będziemy sąsiadami! Ja również pochodzę z okolic Tralee. Znam tamtejsze regiony bardzo dobrze. Skąd pan jechał?
- Do wczoraj mieszkałem w Szkocji. Przyleciałem do Dublina samolotem. Wróciłem do kraju po trzydziestu latach. Wyjechałem z ojcem, kiedy miałem dziesięć lat i zamieszkaliśmy tam. Gdyby pan wiedział jak trudno było mi żyć w zupełnie obcym kraju. Tak bardzo brakowało mi naszego powietrza, naszych pubów, kontaktu z rodakami,. Musiałem się na nowo przyzwyczajać do innej kultury, obyczajów, do wszystkiego.......
- Wiem coś o tym. Ja też spędziłem wiele lat poza granicami kraju. Moja siostra mieszkała w Londynie. Zmarła tydzień temu. Dwa dni temu był jej pogrzeb. Miała prawie osiemdziesiąt lat. Swego czasu mieszkałem tam z nią, ponieważ była chora i nie radziła sobie sama. Potrzebowała opieki. Wyszła za Anglika, zaraz po ślubie wyjechała z kraju razem z nim. Zachorowała rok po ślubie, toteż nie mieli dzieci. Ten łotr, mąż Elise zostawił ja, kiedy dowiedział się o chorobie. Zostawił ją całkiem samą, bez opieki. Długo milczała, ale w końcu powiedziała, co się stało. Przyjechałem do Londynu z moją żoną Verą i zajęliśmy się nią. Spędziliśmy tam czterdzieści lat. Tam przyszły na świat nasze dzieci Mary, George i Ashley, dość późno. Kiedy cała trójka dorosła wrócili do kraju, a ja i moja żona zostaliśmy. Nie mogliśmy jej tak zostawić.
- To piękne, co pan dla niej zrobił panie Cronbein, naprawdę. Na pewno wiele to dla niej znaczyło.
- Wróciliśmy do Irlandii dziesięć lat temu. Moja najstarsza córka Mary miała trudną ciążę i też potrzebowała ciągłej opieki. Jej mąż bardzo ciężko pracował w tym czasie, żeby zarobić na rodzinę. Całe dnie nie było go w domu, wracał późnym wieczorem. Ktoś musiał przy niej być. Vera się nią zajmowała, a ja, co jakiś czas wracałem do Londynu. Elise wysłano do sanatorium w Enterly, miała tam spędzić pół roku. Byłem spokojny, że jest w dobrych rękach.
- Co właściwie było pańskiej siostrze?
- Początkowo lekarze mówili, że to częściowy zanik mięśni, potem się pogorszyło. Elise z niewiadomych przyczyn straciła wzrok. Po licznych, specjalistycznych badaniach okazało się, że mamy do czynienia ze stwardnieniem rozsianym. Kiedyś byliśmy z nią na wakacjach w Oxfordzie. Przez jakiś czas wszystko było dobrze, czuła się nienajgorzej aż niespodziewanie dostała wylew. Doszły do tego jeszcze inne komplikacje i.........Bardzo cierpiała. Przepraszam,.....nie mogę już o tym mówić. To wszystko mnie dobija. Byliśmy do siebie bardzo przywiązani.
- Rozumiem pana. Proszę nie mówić, jeśli pan nie chce.
- Biedna Elise. – powiedział pan Cronbein i sięgnął ręką do kieszeni marynarki. Wyciągnął z niej chustkę i otarł oczy.
- Bardzo mi przykro. To straszne co ją spotkało.
- Lepiej zmieńmy temat. Jestem ciekawy, co pan myśli o Szkotach panie......? O kurcze, chyba zapomniałem jak się pan nazywa.
- Nic się nie stało. Proszę mi mówić Lian, dobrze?
- Miły z pana człowiek Lian.
- Szkoci zupełnie się od nas różnią, panie Cronbein....Z resztą każdą narodowość coś wyróżnia, prawda?
- Ja słyszałem, że to okropne sknerusy, nie wiem czy pan się zgodzi z tą opinią.
- Być może. Ja osobiście tego nie doświadczyłem. Jedno, co panu powiem o nich to to, że są to straszne gaduły. Jeden taki prawie zagadał mnie na śmierć. Są też bardzo pewni siebie i lubią nadużywać whisky.
- O tym to ja nie słyszałem. Zabawne. – roześmiał się starszy pan i poprawił sobie mankiet. – Ma pan tu rodzinę?
- Nie. Mama zginęła jak byłem mały, a tata umarł w Szkocji. Tam go pochowałem, ponieważ tak sobie życzył. – wyjaśnił mu Lian.
- To przykre. Proszę przyjąć moje kondolencje, panie O’Connor.
- Przyjaciele moich rodziców mieszkają niedaleko pana. Mam zamiar ich odwiedzić.
- Zaraz będzie tu moja córka z mężem. Odwieziemy pana. Gdzie oni dokładnie mieszkają?
- Mieszkają w Poiton Croin, osiemnaście kilometrów za Tralee. Mają trzy hektary pól. Wspaniała posiadłość, przynajmniej tak ją pamiętam z dzieciństwa. W pewnym okresie nawet tam mieszkałem. Cieszę się, że znowu jestem wśród swoich rodaków.
- O już są. Przyjechali. – oznajmił pan Cronbein i wskazał palcem przez szybę dwie postacie wyłaniające się z czarnego mercedesa. – Skończył pan już?
- Tak, chodźmy.

Wyszli na zewnątrz i skierowali swe kroki w kierunku samochodu stojącego na skraju chodnika. Lian zauważył, że starszy pan, mimo, iż chodzi o lasce idzie żwawym krokiem. Zupełnie jakby go niosły anioły. W końcu podeszła do nich młoda wysoka, rudowłosa kobieta. Była to córka pana Cronbeina. Rzuciła mu się na szyję i bardzo długo go ściskała. Następnie przedstawiła się Lianowi. Podała mu dłoń, którą uniósł do swoich ust i pocałował. Wymienili spojrzenia i uśmiechy.
Mary miała długie, bardzo zgrabne nogi, a brązowe, obcisłe sztruksowe spodnie wyraźnie to podkreślały. Długi, rudy warkocz sięgał jej za biodra, pozostałe krótsze kosmyki okalały twarz. Kolor włosów Mary był trochę jak miedź przeplatany z barwą żywego ognia. Oczy miała koloru ciemnobrązowego, a usta jak wspaniała, dojrzała malina. Obok niej stał mężczyzna, który zwrócony był do nich plecami. Wyglądało na to, że szuka czegoś na tylnim siedzeniu.

Colin kochanie, czego tam jeszcze szukasz? – spytał go Mary. – Chodź, poznasz kogoś.

W tym samym momencie mąż Mary odwrócił się w ich stronę i zupełnie oniemiał na widok Liana. Z wrażenia zakrył usta dłonią. Po prostu nie mógł w to uwierzyć w to, co widzi. Lian O’Connor wrócił do Irlandii. Szybko zdał sobie sprawę, że ma przed sobą przyjaciela z dziecięcych lat. Lian też go poznał. Colin O’Donnel, syn Maggie i Brayena. Oczywiście. Colin był mężczyzną w jego wieku, nieco niższym, ale przystojnym, o ciemnych włosach i oczach oraz wyrazistych rysach twarzy. Zmienił się bardzo. Kiedy widzieli się ostatni raz obaj byli jeszcze dziećmi. W szkole byli najlepszymi kolegami. Zawsze dobrze się rozumieli. Lian doskonale pamiętał tamte czasy.

- Lian, to naprawdę ty?
- We własnej osobie Colinie O’Donnelu. – odpowiedział Lian.

Po chwili padli sobie w objęcia jak bracia i wzajemnie poklepywali się po plecach.

- To oni się znają? – zapytał starszy pan lekko zdziwiony.
- Na to wygląda tatusiu. – odparła Mary i objęła ojca mocno.
- Na ile przyjechałeś stary druhu? Opowiadaj mi tu wszystko. Jak tam twój staruszek, jak się trzyma ?
- Ojciec nie żyje od dziesięciu lat. Zmarł po trzecim zawale.
- Coś ty? Bardzo mi przykro. Słuchaj, odwieziemy tatę i Mary do domu, a potem zabieram cię do rodziców. Pewnie nawet nie masz, gdzie się zatrzymać. Dopóki nie znajdziesz mieszkania, zostaniesz u nas.
- Nie przesadzaj Colin, nie mogę być u was na garnuszku.
- Bez dyskusji Lian. Ten dom zawsze był twoim domem. Byłeś dla mnie jak brat, pamiętasz? Mary, chłopak na zdjęciach, które ci kiedyś pokazywałem to właśnie Lian.
- Ach to pan jest na tych zdjęciach.
- Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Lian.
- Mary.
- Mama się chyba rozpłacze jak cię zobaczy Lian. Jak Boga kocham, wszyscy modliliśmy się o twój powrót.
- Twoi rodzice to wspaniali ludzie Colin. Dziś zupełnie przypadkiem poznałem twojego teścia. Jechaliśmy razem jednym pociągiem w tym samym przedziale. Niesamowity zbieg okoliczności, co? Pan Cronbein to niezwykły człowiek. Wrażliwy, dobry. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego, kto by tyle zrobił dla drugiego człowieka ile on dla własnej siostry.
- Nie przesadzaj Lian. – skarcił go pan Cronbein. – To był mój obowiązek jako jej brata. Wszyscy mamy obowiązki wobec swoich najbliższych. Prawda Mary?
- Oczywiście, ale Lian ma racje tato. Jesteś wyjątkowym człowiekiem.
- Pan O’Connor to bardzo miły i porządny człowiek. Zdążyłem go już bardzo dobrze poznać. Ach, gdyby nasza Ashley trafiła w życiu na takiego człowieka jak Lian.
- Jedźmy, mama już na ciebie czeka tato i nie może się doczekać.
- Naprawdę?

Podczas drogi do Tralee mieli przed oczyma wspaniałe widoki. Lian wciąż nie mógł do końca nasycić oczu tym pięknem. Tak długo go nie było, a tutaj zupełnie nic się nie zmieniło. Wszystko było takie jak z czasów jego dzieciństwa i jego snów o Irlandii. Omijali po drodze wspaniałe dzikie wrzosowiska, na których pasły się setki owiec, następnie śliczne małe domki, których była cała masa i ludzi pracujących w polu. Wokół otaczały ich góry, wzgórza i mniejsze pagórki. Jechali cały czas kamienistą drogą z lekkimi zakrętami przez pola, innym razem znowu droga wiodła przez niewielki las. Mgła opadła jakiś czas temu i wszystko doskonale było widać. Nawet deszcz przestał padać, chmury się rozproszyły i za horyzontem ukazało się słońce. Jednak lekki wiatr wciąż dawał o sobie znać. Powietrze było czyste jak po burzy. Przez prawie całą drogę Lian, milczał jakby mowa ugrzęzła mu w gardle. Prawdopodobnie niemoc ta spowodowana była ogromnym wzruszeniem i pewnego rodzaju podnieceniem. Niedługo zobaczy Maggie i Brayena. Jakie to będzie dla nich wszystkich przeżycie? Czuł jak łzy napływają mu do oczu. Wcale nie miał zamiaru ukrywać wzruszenia, jakie towarzyszyło mu odkąd tylko stanął na ojczystej ziemi. Lian siedział koło Colina, który prowadził samochód. On też milczał. Powoli zbliżali się do celu. Colin wraz z rodziną swojej żony mieszkali na obrzeżach Tralee. Mieli farmę i spory kawałek ziemi w swym posiadaniu. Od samego miasta dzieliło ich zaledwie sto metrów.
- Colin, zatrzymaj się na dziedzińcu – polecił pan Cronbein. – Przejdziemy z Mary ten kawałek do domu na nogach. A wy już jedźcie, pan O’Connor musi być bardzo zmęczony. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie znów się spotkamy.
- Może być tutaj tato? – spytał Colin.
- Tak synu, dobrze. No to będziemy wysiadać. Miło mi było pana poznać Lian.
- Mnie również. Do zobaczenia panie Cronbein. – Lian odwrócił się do tyłu i uścisnął rękę Mary, a następnie wyciągnął dłoń w stronę starszego pana. – A więc do zobaczenia.
- Do widzenia Lian. Cieszę się, że mogłam cię w końcu poznać.

Colin zostawił teścia i Mary w wskazanym przez niego miejscu. Dalej już poszli sami ścieżką wydeptaną w trawie, która wiodła wzdłuż zabudowań. Pan Cronbein podparty na ramieniu córki szedł przyspieszonym krokiem ku domowi i wywijał swoją laską. Mary zaś niosła jego niewielką walizkę. Colin i Lian stali chwilę jeszcze w miejscu i patrzyli za oddalającymi się sylwetkami, po czym ruszyli w dalszą drogę. Do Paiton Croin, gdzie mieszkali Maggie i Brayen był jeszcze kawałek drogi. Przejeżdżali przez miasto, które wydawało się jakby uśpione i opatulone w gęstą mgłę jak w pierzynę. Ulice były prawie opustoszałe. Momentami tylko mijali małe grupki turystów, którzy machali do nich spontanicznie. Nad miastem rozpościerał się wspaniały widok gór o nazwie SlieveMish. Lian podobnie jak pan Cronbein bardzo dobrze znał Tralee i jego okolice. Teraz, gdy tędy jechali wszystko sobie przypomniał. Trafił by tu nawet o zmroku, z zamkniętymi oczami. Często bywał tu z wujem Robertem Kiernanem i jego synem Jona. Czasem w weekendy biwakowali u podnóża gór, robili dalekie wycieczki w tych rejonach. Zabierali ze sobą także Colina.

- Pamiętasz Lian ? Nazywaliśmy cię Obieżyświatem.
- Wszystko pamiętam. To dziwne, ale nic tu się nie zmieniło od mojego wyjazdu.
- Jeszcze pół godziny drogi przed nami. Nie jesteś głodny? Może się gdzieś zatrzymamy?
- Nie Colin, jedźmy. Jadłem już obiad w tej samej restauracji, co pan Cronbein. Wytrzymam.
- Skoro tak to dobrze, jedźmy............. Lian?
- Tak?
- Tata dowiedział się czegoś o twoim ojcu. Może będzie chciał z tobą o tym porozmawiać. Chyba, że zapomniał. Nie zapomniał tylko o tym, co stało się z twoją mamą. Moi rodzice nigdy nie zdołają tego zapomnieć. Dla nich to było..............
- Wiem Colin. Tak samo jak dla mnie i dla mojego ojca.
- Ta sprawa z twoją mamą nie została do końca wyjaśniona i być może nigdy............
- Ja to rozwikłam, dojdę do tego, kto ją zabił.
- Jak chcesz tego dokonać? Przecież nie wiesz, kto to zrobił. Ci, którzy to zrobili mogą już dawno nie żyć albo gdzieś wyemigrowali.
- Może i jest tak jak mówisz Colin, ale ja muszę mieć pewność, rozumiesz? Pewność. Bo, jeśli jest, choć cień nadziei, żeby pomścić śmierć mojej matki to zrobię wszystko, żeby mordercy zapłacili za to okrucieństwo.
- O czym ty mówisz Lian?
- Wiem, co mówię Colin.
- A nawet, jeśli ich znajdziesz, to, co? Sam wymierzysz im sprawiedliwość?
- Poślę ich do pierdla. Dopiero wtedy spocznę.
- Chyba nie potrzebnie zacząłem tą rozmowę. Nie rozmawiajmy o tym. Wiem, że to dla ciebie trudne. Pomówmy o czymś innym.
- Tak. – zgodził się Lian.
- Pamiętasz jak hasaliśmy po wrzosowiskach Stans’ów. Stary Hugh zawsze nas przeganiał. Donosił na nas mojemu ojcu.
- Tak, gonił nas z tą swoją kosą. Założę się, że nie była tępa. Pamiętasz jak pewnej nocy przebrał się za kostuchę i poszczuł nas psami? Wyrywaliśmy stamtąd, że nie wiem. Umierałeś ze strachu Colin.
- Tak, za to ty zawsze byłeś odważniejszy. – Colin roześmiał się. - Te hektary, które widać w oddali to własność Alena Lorghooda. W przyszłym roku postawi tam swój nowy dwór. Ma zamiar wydzierżawić jeszcze kilka hektarów. Łapczywy typ.
- Nie lubisz go?
- Nie specjalnie, to niezły angielski burżuj. Pewny siebie jak cholera, bo ma jeszcze spore posiadłości w Walii i duży majątek do rozrzucenia. Irlandczycy nie powinni sprzedawać ziemi obcym, a tym bardziej Anglikom. Już zapomnieli jak byliśmy przez nich uciskani tyle lat? Co za ludzie. W tamtym roku była ostra walka o ziemię, ojciec przegrał przetarg, Lorghood pobił go 50 funtami. Byliśmy tak blisko Lian, tak blisko.

Wyjechali z Tralee, które było dużym miastem, rozciągającym się aż do linii brzegowej. Przez chwilę jechali długą, wysypaną kamieniami drogą, wiodącą przez wrzosowiska, a potem znów wyjechali na szosę. W tym miejscu zaczynało się Paiton Croin, wioska ciągnąca się jakieś 10 kilometrów. Stąd do ich celu było jakieś 200 metrów pieszo. Wzdłuż drogi po obu stronach ciągnął się szereg uroczych, małych domków jednorodzinnych. Najczęściej miały kamienne podbudówki i ściany bielone wapnem, a dachy czerwone. Prawie jak domki krasnoludków. Każdy dom miał własne podwórko z mini ogródkiem i stalową furtkę z wygrawerowanym nazwiskiem mieszkańca danego domu. Od chodnika ogródki odgradzał wysoki kamienny mur. Wioska niczym kraina z jakiejś pięknej baśni. Następnie ominęli stary duży kościół z bardzo wysoką wieżą. Rzadko, kiedy w wiosce spotykało się tak duży kościół. Droga była coraz bardziej kręta, momentami biegła wraz z nurtem rzeki. Była to mała rzeczka o nazwie Croin Sils, miejscowi mówili o niej, że jest po prostu lichym potokiem. Przejechali przez drewniany most i napotkali rozwidlenie dróg. Colin skręcił w prawo, gdyby pojechali w lewo jechaliby do Ballybunnion. Tu znów zaczynały się rozległe wrzosowiska, ale oprócz tego widać było z daleka farmy, pojedyncze drzewa oraz delikatny zarys gór w oddali, które teraz pokrywała mgła. Znaleźli się na wąskiej, polnej drodze wiodącej wśród pól i jechali jeszcze jakieś 50 metrów do przodu, po czym Colin skręcił w lewo i zatrzymał wóz. Przed nimi ukazała się ogromna żelazna brama.

- Jesteśmy. – oznajmił Colin. – Zaczekaj Lian, nie wysiadaj. Otworzę bramę i podjedziemy pod sam dom.
- Yes sir. – odparł Lian i roześmiał się.
- Ciekawe czy rodzice są w domu. Gdyby byli brama nie byłaby zamknięta. Samochodu ojca nie ma, więc pewnie gdzieś pojechali. Nie ważne, sami się rozgościmy.

Colin przeszedł przez furtkę na podwórze. Przykucnął, aby otworzyć bramę. Raz tylko pociągnął mały dzyndzel do góry i metalowe wrota bramy otworzyły się do wewnątrz. Zablokował je, a potem wrócił do samochodu. Zatrzymał się na podjeździe przed garażem i wysiedli. Wyciągnął walizkę Liana z bagażnika. Chciał ją zanieść do domu, lecz Lian zabrał mu ją.

- Nie ma mowy Colin, nie jestem jeszcze takim staruszkiem, żebym nie mógł unieść swojej walizki.
- A czy ja coś takiego powiedziałem? – zapytał Colin i uśmiechnął się łobuzersko, a następnie sięgnął po klucze do kieszeni kurtki. – Chodźmy.

Ogromne podwórze rozciągało się za domem, który także był wielki, o połowę większy niż go pamiętał. Colin zauważył, że drzwi frontowe są lekko uchylone. Któreś z rodziców musiało być w domu. Pewnie mama gdzieś się krzątała po spiżarni i nie spostrzegła, że ktoś przyjechał. Zdziwiło go natomiast, że psy nie wyszły im na powitanie. Były to dwa setery irlandzkie Finnie i Dinn. Zawsze, kiedy wyczuły, że ktoś przyjechał oba wybiegały z domu radośnie szczekając i merdając ogonami. A tu cisza. Czyżby ojciec je ze sobą zabrał? Tylko gdzie? Rzadko zabierał ze sobą oba psy naraz. Colin wszedł pierwszy na szczyt schodów i otworzył szerzej drzwi. Ruchem dłoni zaprosił Liana na ganek, a potem do dużego pokoju bawialnego, gdzie w kominku miło trzaskał ogień. Pokój był naprawdę bardzo przyjemny, szczególnego uroku dodawał mu właśnie ten kominek oraz meble w starym stylu wykonane z ciemnobrązowego, dębowego drewna. Okna były małe a w nich zawieszone były śnieżnobiałe firanki z pięknej koronki i purpurowe zasłony. Ściany zdobiły wciąż te same stare gobeliny utkane przez matkę Maggie oraz wspaniałe obrazy w ogromnych mosiężnych ramach. Wełniane pokrycia na sofy były koloru bordowego. Dobrane zostały pod kolor dywanu. Z dużego pokoju było przejście do obszernej jadalni, ale obaj zatrzymali się w salonie. Lian rozglądał się dookoła jakby szukając jeszcze zmian po tylu latach swej nieobecności. W tym domu również niewiele się zmieniło.

- Siadaj Lian, czuj się jak u siebie. Coś Ci naleje i pójdę poszukać mamy. Może gdzieś tu jest.

Lian rozsiadł się na jednej z sof. Colin tymczasem przeszedł do przedpokoju, otworzył stojący tam kredens. Wyjął z niego dwa kieliszki, po czym wrócił do salonu. Sięgnął jeszcze po butelkę whisky, która stała dobrze ukryta w barku niewielkiego segmentu.

- Ojciec częstuje nią jedynie wyjątkowych gości. Lea Rers, rocznik 1765. Co Ty na to?
- Naprawdę poczęstujesz mnie Lea Rers? Jesteś wspaniałomyślny przyjacielu.
- Tak się wita w Irlandii najlepszych przyjaciół, którzy zaginęli, ale odnaleźli się. Już zapomniałeś? – powiedział Colin i postawił butelkę na małym, szklanym stoliczku znajdującym się przy sofie.
- Yeeees !- krzyknął Lian i pierwszy napełnił kieliszek przyjaciela. – No to bracie!

Obaj naraz w jednym momencie wychylili po pełnym kieliszku. Nie zauważyli Maggie, która właśnie pojawiła się w progu pokoju.

- Co tu się dzieje? - zapytała Maggie. Stała w progu podparta w boki i spoglądała na nich katem oka. – Colin kim jest ten pan?
- Niech nasz gość sam Ci powie.
- To ja, Lian O’Connor pani O’Donnel.
- Lian? Mój Boże, to Ty?! – Maggie nie zastanawiała się już ani chwili dłużej tylko pierwsza rzuciła mu się w objęcia i głośno rozpłakała. – Lian, mój najdroższy chłopcze, wróciłeś do nas!
- Cieszę się, że panią widzę. – Lian poczuł, że znów ma łzy w oczach.
- Chłopcem to on już nie jest mamo. – Colin stał obok i z uśmiechem im się przyglądał.
- Dla mnie zawsze obaj pozostaniecie moimi ukochanymi chłopcami. Mój Boże. Wiesz jak się Brayen ucieszy jak cię zobaczy? Ale się z ciebie mężczyzna zrobił, jesteś zabójczo przystojny. Tutejsze kobiety oszaleją na twoim punkcie. Żadna Ci się nie oprze, zobaczysz.
- W to już nie uwierzę Maggie – odparł Lian i roześmiał się.

Maggie O’ Donnel nadal była tą samą wesołą, uroczą i łagodną kobietą, którą pamiętał z dzieciństwa. Była dla niego wówczas jak druga matka. Mimo swoich sześćdziesięciu lat wciąż odznaczała się szczególną energicznością i przebojowością. Miała czułe, miłe oczy i urocze dołeczki w policzkach. Cała ona. Na jej twarzy prawie nie było znać zmarszczek. Wciąż nosiła piękne, kręcone i długie do pasa rude włosy. Nie obcięła ich przez tyle lat. Pamiętał jak przed snem zawsze je rozczesywała siedząc na brzegu jego łóżka. Uśmiechała się do niego. Taką właśnie ją zapamiętał. Czułą i kochającą, chociaż nie był jej synem.

- Pani wciąż jest bardzo piękną kobietą.
- Przesadzasz Lian.
- Absolutnie nie.
- Mamo, a gdzie się podział tata? – spytał Colin.
- Ojciec poszedł na polowanie. Wziął psy. Rano przyjechał do nas Clark Smith i chciał pożyczyć psy na polowanie. Znasz ojca, musiał jechać z nim. Więc go puściłam, pewnie wrócą gdzieś około 17. Popołudniu mają do nas przyjść Richard i Scarlet. Chętnie cię poznają Lian, tyle im o tobie opowiadałam. Nigdy nie myślałam, że w końcu się zjawisz. A jutro poznasz rodzinę Mc Shannonów. Całkiem fajna rodzinka.
- Mamo napijesz się z nami?
- Oczywiście, to wspaniała okazja Colin.
- W takim razie przyniosę jeszcze jeden kieliszek.
- Dobrze. Nawet nie wiesz Lian, jakie to szczęście mieć cię znowu przy sobie. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić jak wielką radość mi sprawiłeś. Mam nadzieje, że zostaniesz z nami.
- Ale tylko do czasu, kiedy nie dorobię się własnego domu. Nie mam sumienia na was żerować, tyle dla mnie zrobiliście.
- Ależ Lian, jak możesz tak mówić? Przecież jesteś dla nas jak syn i......
- Pani O’ Donnel.......
- Mów mi Maggie. To rozkaz.
- Proszę mamo. - Colin podał matce napełniony już kieliszek.
- Wznoszę toast za Liana i za jego powrót do domu!
- Ja to samo. – dodał Colin i stuknął się z nimi kieliszkiem.

Była godzina czwarta po południu, kiedy Lian się obudził. Uniósł się na łokciach do góry i zerknął na zegar wiszący na ścianie w kącie swojego dawnego pokoju. Spał tu zawsze i uczył się, kiedy Maggie i Brayen brali go do siebie. Miał własne łóżko, to, na którym właśnie leżał oraz biurko, przy którym odrabiał lekcje. Spędzał w tym domu mnóstwo czasu. Wiele wspaniałych chwil. Przedtem stało tu jeszcze jedno łóżko, należało do Colina. Teraz pokój wyglądał nieco inaczej. Było tu więcej mebli, a we wszystkich kątach stały wielkie gliniane donice z paprociami. Zniknęła także tapeta. Ściany miały kolor delikatnej zieleni, a na nich wisiały fotografie całej rodziny O’Donnelów. Pokój mieścił się na poddaszu, był jasny i przyjemny. Znajdowało się tu tylko jedno okno, ale za to wysokie i szerokie. Z ogromnego okna rozciągał się widok na rozległy ogród i wielką płaczącą wierzbę. Popołudniami, gdy nie padało siadali razem z Colinem pod drzewem i czytali na przemian jakąś książkę, a ona słuchała. Upominała ich, kiedy zapominali o znakach interpunkcyjnych. Dbała zawsze o to, by obaj chłopcy solidnie przykładali się do nauki. Zawsze była z nich dumna, gdyż, co roku osiągali w nauce najlepsze wyniki. Jako nauczycielka Maggie była wymagająca i konsekwentna, ale i bardzo wyrozumiała, dla tych dzieci, które miały z nauką kłopoty. Często brała je ze sobą do siebie do domu i tam uczyła. Właśnie taka pozostała w pamięci Liana. Czuła, dobra i po stokroć wyrozumiała.

Lian spał niecałe dwie godziny. W końcu zmusił się do wstania z łóżka, choć było mu okropnie ciężko, oczy nadal się zamykały. Czuł się jeszcze bardziej senny niż przed zaśnięciem. Najpierw usiadł i leniwie się przeciągnął, a następnie udał się do okna. Było zamknięte, ponieważ padał deszcz. Słyszał wycie wiatru, pogoda diametralnie się pogorszyła. Kiedy zasypiał słońce jeszcze zaglądało do pokoju, a teraz było znów szaro i mgliście jak wtedy, gdy wysiadł z pociągu w Killarney. Na szczęście w domu było przyjemnie i cieplutko. Stał chwilkę przy oknie, gdy usłyszał kobiecy, jakby znany mu głos i stukot obcasów. Głosowi temu towarzyszył głos Maggie. Weszły chyba do pomieszczenia za ścianą. Był ciekawy, kogo przyprowadziła. Ale nie odważył się podglądnąć. Nie wypada przecież dorosłemu mężczyźnie zachowywać się jak jakiś ciekawski nastolatek. To musiała być Scarlet.

- Kurcze, to tak jak ta z Przeminęło z wiatrem. – powiedział do siebie szeptem.

Naraz popatrzył na siebie i stwierdził, że należałoby się ogolić i przebrać w świeżą koszulę. Rozebrał się do pasa. Sięgnął po walizkę i otworzył ją. Zaczął rozgrzebywać wszystko jakby w pośpiechu. Najpierw wyjął ręcznik i przepasał się nim, a potem inne rzeczy. Zabrał swoje przybory toaletowe i wyślizgnął się na korytarz. Wzrokiem odszukał łazienki. Znajdowała się naprzeciwko jego pokoju. Drzwi pokoju obok były zamknięte, dochodził stamtąd odgłos rozmowy przerywanej gromkim śmiechem. Kiedy był w łazience usłyszał, że drzwi się otwierają, a potem znów stukot obcasów na schodach i odgłos przerywanego śmiechu. Później nic już nie słyszał. Szum lejącej się wody zagłuszył wszystko. Ogolony i okryty od pasa ręcznikiem wyszedł w końcu z łazienki. Już zbliżał się do uchylonych drzwi swego pokoju, gdy na froncie pojawiła się bardzo młoda kobieta. Najwyraźniej zawstydził ją widok półnagiego, zupełnie obcego mężczyzny. Stała pośrodku naprzeciw niego, prawie jak zahipnotyzowana. W jej oczach przez moment gościł strach, a zarazem ciekawość. Miała cudowne, szmaragdowe oczy, które okalały długie, gęste rzęsy. Włosy jak wiele młodych irlandzkich kobiet miała długie i kręcone tyle, że nie rude, lecz bardzo jasne.

- Przepraszam,.......nie spodziewałem się tu nikogo. – próbował się wytłumaczyć, ale ona na nic nie reagowała. Stała nadal w miejscu – Może się sobie przedstawimy, jestem...... – Lian wyciągnął do niej rękę, a wtedy ona skierowała swe kroki na schody i szybko uciekła. No i tyle ją widział. – Hej, ja nie gryzę! – zawołał za nią.


Wszedł z powrotem do swojego pokoju, aby się ubrać. Chciał już zamknąć za sobą drzwi, kiedy znowu usłyszał kroki na schodach i głos Maggie. Wołała kogoś po imieniu. Nałożył szybko czyste spodnie, zarzucił na ramiona koszulę i wyglądnął na korytarz.

- Arleen! Gdzież ta dziewczyna się znowu podziała? Arleen!
- Kogo szukasz Maggie?
- Nie widziałeś tu młodej dziewczyny, długowłosej blondynki? Miała na mnie zaczekać w pokoju. Chciałam jej coś dać, a ona zniknęła.
- Widziałem ją. Była tu przed chwilą i obawiam się, że,..............ona uciekła. Chyba się mnie wystraszyła. – powiedział Lian i przybrał minę winowajcy.
- Uciekła? No tak. Arleen się wszystkich boi, izoluje się od ludzi jak tylko może. Najchętniej przebywa z końmi poza domem. Nie przejmuj się Lian. Jej ciotka Margaret też się o nią martwi, uważa, że dziewczyna zachowuje się czasami jak by była dzika. Ja bym aż tak nie przesadzała, ale........Często mi się żali, że nie może sobie z nią poradzić. Wiesz? W gruncie rzeczy to żal mi tej dziewuszki. Bardzo przeżyła śmierć swojej ukochanej matki, która zmarła dwa lata po urodzeniu jej młodszej siostry Sinead. Co prawda Arleen była przez matkę rozpieszczana i faworyzowana, ale i tak wyrosła na porządną dziewczynę. Ojciec zmarł siedem lat temu, zostawił dzieci, dom i całą posiadłość na głowie swojej siostry Margaret. W razie jej śmierci, odpukać, wszystko przejmie w spadku Doreen, najstarsza z rodzeństwa Arleen
- Rozumiem. Jest jeszcze Colin?
- Colin pojechał do Killarney, miał coś do załatwienia. Możliwe, że wpadnie do nas jutro wieczorem. Jeszcze jeden guzik Lian. – zauważyła Maggie i dopięło mu koszulę do końca, co zawsze robiła, gdy jeszcze był chłopcem.
- Dziękuję Maggie. Czy Arleen gdzieś się uczy?
- Studiowała w Dublinie dwa lata temu, ale z powodu choroby musiała przerwać. Dostała zapalenia płuc. Bardzo długo chorowała.
- Jest przepiękna, brak mi słów Maggie.
- Zrobiła na tobie wrażenie, co? Ty na niej chyba też.
- Maggie, myślisz, że taka piękna, młoda dziewczyna potrzebuje takiego starego faceta jak ja?
- Przestań, bo tak cię skarcę, że mnie popamiętasz. Jak ty możesz tak o sobie mówić. Stary facet, no wiesz. Też mi pomysł. Ja mam już sześćdziesiątkę na karku i jakoś nie narzekam.
- Ale......
- Jesteś przystojnym, czarującym i atrakcyjnym mężczyzną.
- Maggie, czy ty myślisz, że ta dziewczyna i ja moglibyśmy......?
- Lian, ale nie myślę tylko o niej. Jest tyle pięknych kobiet w okolicy. Chodźmy na dół, poznasz Richa i Scarlet.
- Maggie! - dobiegło ich wołanie z dołu.
- Brayen wrócił, chodźmy.

Lian wziął Maggie pod rękę i zeszli razem po schodach. W holu stało dwóch mężczyzn, rozmawiali ze sobą spontanicznie. Jeden z nich był jego wzrostu, ubrany w stare ogrodniczki, gumiaki i brązowy płaszcz. Był siwy i miał długą białą brodę podobną do tej, jaką nosił pan Cronbein. To musiał być ten pan Smith, bo na pewno nie Brayen. Był pewien, że męża Maggie poznałby wszędzie . Maggie puściła się Liana, podeszła do tego niższego mężczyzny, objęła go ramieniem i spojrzała na niego.

- Kochanie, kto to jest? - spytał zaskoczony Brayen.
- Jeden z naszych chłopców Brayen.
- Zaraz,........Lian? Lian chłopcze, czyżbyś to był ty? Wielkie nieba! Synu, chodź tu do mnie, niech cię uściskam.

Powitanie Liana z Brayenem było równie ciepłe i radosne jak z Maggie i Colinem. Potem Brayen przedstawił go swemu staremu przyjacielowi Clarkowi Smithowi. Obaj panowie uścisnęli sobie dłonie, wymienili uśmiechy i przeszli wszyscy do salonu. Tam czekali już Scarlet i Richard.

- Cóż za zbieg okoliczności! – zawołała Scarlet na widok Liana i pierwsza poderwała się ze swojego miejsca. – Spotkaliśmy się dziś na dworcu. Jestem Scarlet.
- Miło panią znów widzieć. – mówiąc to Lian ujął rękę kobiety i pocałował, a ona się tylko uśmiechnęła. – Ja nazywam się Lian O’ Connor.
- Richard Smith, miło mi – Richard podszedł do Liana i wyciągnął do niego dłoń.
- Mnie również panie Smith. – odpowiedział Lian i uścisnął mu rękę.
- Skoro wszyscy się już znacie zapraszam do jadalni, Maggie przygotowała coś specjalnego na naszą kolacje. Okazja jest tym wspanialsza, że spełniło się nasze marzenie i wrócił ktoś kto dla nas jest jak syn. Otworzę moją najlepszą whiskey, która czekała tyle.......... – powiedział Brayen, lecz nie dokończył, bo zauważył stojącą na segmencie napoczętą butelkę Lea Rers. - O, widzę, że ktoś się nią już poczęstował
- Brayen,..........Colin otworzył ją właśnie na cześć Liana. - wytłumaczyła Maggie.
- Ach tak, wobec tego otworzymy wino. Nic straconego. Prawda Kochanie? Proszę siadajcie moi drodzy, zaraz podamy kolacje.

Kolacja mijała w bardzo wesołej atmosferze. Wszyscy ze sobą rozmawiali i żartowali. Podano bażanta faszerowanego ryżem i brzoskwiniami z delikatnym sosem śmietanowym, którego Maggie przyrządziła poprzedniego dnia. Sama zaprosiła Smith’ów na kolację już tydzień wcześniej, ale nie miała pewności czy się zjawią. Byli oni najlepszymi przyjaciółmi Brayena i Maggie. Z żoną Clarka, Eileen, która zmarła kilka lat temu Maggie utrzymywała bardzo dobre stosunki, były niemalże jak siostry. Kiedy Eileen umarła Maggie ciężko to przeżyła podobnie jak sam Clark, któremu w końcu udało się z tym pogodzić i dojść do siebie. Mężczyzna jednak odchorował swoje. Teraz nareszcie wszystko było dobrze, nie było już powodów do niepokoju. Podczas kolacji pan Smith cały czas podkreślał, że czuje się jak nowo narodzony, ponieważ wie, że jego Eileen jest przy nim gdziekolwiek się znajduje.

- Bardzo mądrze Clark, to jest bardzo dobre podejście do sprawy. – pochwalił przyjaciela Brayen.

Scarlet po swojej lewej stronie miała Liana, a po drugiej swego brata Richarda. Wydawała się być całkowicie oczarowana Lianem, nie mogła ani na chwilę spuścić z niego wzroku. Potajemnie podziwiała głębię jego pięknych ciemnozielonych oczu. Ciągle coś do niego mówiła, a on jej odpowiadał. Okazywał swojej sąsiadce wiele zainteresowania, chociaż myślami był zupełnie gdzie indziej. A raczej przy kim innym. Wiedział, że ma już noc z głowy, że nie jest w stanie wybić sobie z głowy ślicznej Arleen. Jego obecna towarzyszka była także nie brzydka, lecz nie zdołała mu aż tak zawrócić w głowie jak tamta. Wydała mu się bardzo sympatyczna, miła, inteligentna i dobrze mu się z nią rozmawiało, ale nic poza tym. Przynajmniej na razie. Pomyślał z przykrością, że chyba będzie musiał dać sobie spokój z jasnowłosą pięknością, ponieważ istnieją nikłe szanse na to, że ona kiedykolwiek zwróci na niego uwagę. O ile w ogóle istnieją. Zamyślił się, a z tego zamyślenia wyrwała go Scarlet. Poczuł się głupio, że go na tym przyłapała. Może domyśli się, że chodzi o inną kobietę.

- Czy pana coś gnębi Lian? – zapytała Scarlet pilnie mu się przy tym przyglądając. – Wydaje się pan być zmartwiony czymś.
- O, nie, nie. Przepraszam panią, jestem trochę zmęczony. Spałem trochę, ale....
- Wiem jak to jest. Kiedy dosypiamy stajemy się jeszcze bardziej śpiący. Prawda?
- Tak.
- Wszyscy mówią do mnie Scarly, może i ty..........
- Jak sobie życzysz Scarly.
- Czyje to były dzieci, tam na dworcu?...... Oh, wybacz mi. Ależ jestem nietaktowny.
- Nic nie szkodzi. To synowie Richa, właśnie na niego czekaliśmy na dworcu. Wracał z Dublina tyle, że zwykłym pociągiem. Na pośpieszny już nie zdążył.
- Rozumiem.
- Żebyście widzieli minę Thoma Pattorna, kiedy jego koń przegrał wyścig w tamtym tygodniu. Zawsze obstawia najwyżej, a potem wielkie rozczarowanie. - Richard zaczął nową dyskusję. – A Wengelsa zabrało pogotowie. Przegrał sto funtów. Uratowało go to bodajże przed wściekłością żony, która teraz obchodzi się z nim jak z jajkiem. Zawsze ilekroć dowiedziała się od innych, że Rog postawił nieźle mu się dostawało w domu.
- Sto funtów postawił na jednego konia? To dopiero fortuna! – zawołał Brayen oburzony.
- A ty skąd o tym wszystkim wiesz Rich? - spytał Clark syna.
- Ludzie gadają tato. Gdybym nie pojechał do Dublina byłbym w Cork na wyścigach z chłopcami. Oni to uwielbiają
- A Clara? Zostawiłbyś ją taką chorą i pojechałbyś sobie na wyścigi? Nicpoń! - obruszyła się Scarlet. – Czy ty kiedykolwiek myślisz o tym, czego potrzebuje twoja żona?
- Oczywiście droga siostrzyczko, że myślę.
- Nie kłóćcie się tu.
- Nie kłócimy się tato. – odpowiedziała Scarlet.
- Brayen, pomyślałam, że jutro zabierzemy Liana do Mc Shannonów, a przy okazji zawiozę lekarstwo dla Margaret. Co ty na to? – zagadnęła męża Maggie.
- Pewnie, możemy jechać. Ja z kolei obiecałem Michael’owi, że pomogę mu w naprawie ogrodzenia w stadninie. Coś mu krzyż dokucza ostatnio i sam sobie nie poradzi. Także zostanę tam trochę dłużej Kochanie, jeśli Ci to nie przeszkadza.
- Ależ nie, posiedzę sobie z Lianem i Margaret.
- A co słychać u Doreen? Słyszałem, że wychodzi za Patricka Connoly.
- Wygląda na całkiem szczęśliwą – powiedział Brayen.
- Moim zdaniem ona popełnia błąd, on nie jest jej wart.
- Rich, co ty o nim wiesz, że wysuwać takie wnioski?
- Znam go trochę lepiej i dłużej niż ty Scarlet, więc mogę coś na jego temat powiedzieć. Ten cały Connoly nie jest wart funta kłaków. I co z tego, że jest na wysokiej pozycji. Sekretarz premiera, też mi coś!
- Chyba zastępca premiera. On jest bardzo dobrze ułożony i traktuje Doreen jak należy. – Scarlet starała się przegadać brata.
- Na razie, bo jeszcze nie doszedł na stanowisko premiera. Poczekaj trochę. Dla mnie to zwykły dupek. Żal mi jej.
- Zawsze oceniasz ludzi przedwcześnie braciszku.
- Słuchajcie, nie ma co się kłócić. To jej wybór. – podsumował Brayen.
- Ma pan absolutną rację. – poparła go Scarlet.
- Margaret też się on zbytnio nie podoba – dodała Maggie.
- Maggie, to nie Margaret ma się on podobać tylko Doreen. Jest dorosłą kobietą i wie, co robi, prawda? Margaret, nie ma tu nic do gadania.
- Wiem mój drogi mężu, ale Margaret też ma prawo mieć własne zdanie na temat tego kawalera. Doreen zrobi oczywiście co chce, a ciotka wcale nie ma zamiaru jej powstrzymywać. Powiedziała jej tylko, co o nim myśli.
- Margaret zawsze wydawała mi się bardzo konserwatywna. Aż za bardzo.
- Czyżbyś jej aż tak nie lubił Brayen?
- Powiedzmy, że oboje za sobą nie przepadamy Kochanie.
- To znaczy, że w ogóle ze sobą nie rozmawiacie? – zwrócił się do Brayena Lian.
- Tylko jeśli jest to konieczne Lian.

Po tej uwadze obaj mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem.

- A co tam u tego Walkinsa, Clark? - zagadnął go Brayen. – Dawno się z nim nie widziałem. Przedtem często bywał u mnie w redakcji, a teraz słuch po nim zaginął.
- O Daniela pytasz rzecz jasna? Wyjechał do Wedford, do brata, jakiś miesiąc temu. Chce pomóc Rogerowi w gospodarstwie, bo ten ostatnio mocno podupadł na zdrowiu. Daniel zostawił prowadzenie pubu młodszemu synowi, jak mu tam było? Hugh?
- Tak, tak, zdaje się, że Hugh.
- Ten starszy nie nadaje się do prowadzenia pubu i chyba nie muszę ci muszę tłumaczyć z jakiego powodu.
- Tommy Walkins to pijus, nieraz go widzę jak przesiaduje w pubie w Tralee z tymi swoimi kumplami, a potem.......
- Wystarczy już synu, ty każdemu potrafisz łatkę przypiąć. Lepiej żeby to nie doszło do Patrici, bo biedaczka postrada zmysły przez tego nicponia.
- Ale to prawda tato i pani Walkins na pewno już się o tym dowiedziała. Dobrze, że chociaż Hugh jest inny, podtrzymuje matkę na duchu.
- Żal mi bardzo tej pani Walkins. Kiedyś ją spotkałam w sklepie, wyglądała bardzo mizernie. Pan Walkins nie powinien stawiać potrzeb brata nad jej potrzeby. Dopóki Hugh był w domu pomagał matce tato, a teraz kiedy on siedzi całymi dniami w pubie ona prawie cały czas jest sama w tym dużym domu. Tom jest zupełnie nieużyteczny.
- Zgadzam się z tobą moja córko, ale cóż my z tym możemy zrobić, skoro sama Pat nie pozwoli sobie nikomu pomóc. – Clark zwrócił się tym razem do Scarlet.
- To prawda, pani Walkins jest taka skryta, nigdy nikomu nie zwierza się ze swoich problemów.
- W takim razie Hugh powinien sam pomyśleć o opiece nad matką, czy oni nie mają żadnej gosposi? – zainteresował się Brayen?
- Gosposia przy Tommym? Panie O’ Donnel, żadna by tam nie wytrzymała nawet sekundy. – oznajmił Richard.
- Która to już godzina?
- Clark, czas to złodziej życia. Ile razy patrzysz na zegarek tym mniej go posiadasz.
- Wiem, ale mimo to czas już wracać, przynajmniej ja. Chciałbym się już położyć, gdyż czuje, że zaczyna boleć mnie głowa.
- Tato ja jeszcze zostanę, chciałabym jeszcze zamienić kilka słówek z panem O’Connor’em. Czy mogę jeszcze zostać? Tak dobrze nam się rozmawia.
- Oczywiście, jesteś przecież dorosła.
- Odprowadzę pana córkę pod same drzwi, obiecuję.
- Wobec tego jestem o nią całkowicie spokojny panie O’ Connor. To ja się zbieram. Rich, powinieneś już wracać, pamiętaj, że Clara jest chora i na pewno oczekuje cię już w domu. Nawiasem mówiąc powinieneś zostać dziś z nią zamiast przychodzić tu ze Scarlet.
- Ależ tato, przecież Clara sama nalegała, abym poszedł. Nie chciała bym sprawił państwu O’ Donnel zawód. Upierałem się......
- Dobranoc wszystkim. Maggie kolacja była wyśmienita. Ty to naprawdę umiesz wyprawiać kolacje i obiady po królewsku, moja droga. – mówiąc to wycałował kilka razy ją po obydwu policzkach.
- Clark, czy ty aby nie przesadzasz z tymi pochwałami?
- Wiem, co mówię Maggie. Dobranoc panie O’ Connor, miło było pana poznać. Zostawiam moją jedyną córkę w pańskich rękach.
- Tak jest proszę pana. Dobranoc panu, panie Smith – odparł Lian i uścisnął mu dłoń.
- Odprowadzę cię do bramy Clark – oznajmił Brayen.
- Tato,.....może cię odwiozę? – Oznajmił Richard podnosząc się ze swojego miejsca. – Tylko się ze wszystkimi pożegnam.
- Dobrze, będę czekał na zewnątrz. Dobranoc.

Kiedy Richard wraz ze swoim ojcem odjechali Maggie poszła zrobić porządki w jadalni, a potem pozmywać naczynia. W tym czasie Lian i Scarlet przebywali sami na werandzie. Rozmawiali patrząc w piękne rozgwieżdżone niebo. Lian nie mógł zaprzeczyć, że Scarlet to przemiła, inteligentna kobieta i że bardzo dobrze czuje się w jej towarzystwie. A ponadto, że mają wspólny język. Na pewno bardzo by mu odpowiadała, gdyby nie Arleen, o której myśli wciąż nie dawały mu spokoju. Prześladowało go wspomnienie pierwszego kontaktu z tą wspaniałą dziewczyną, które miało miejsce tego popołudnia. Starał się mimo to być miły dla Scarlet, która była tak urocza względem niego i okazać jej więcej zainteresowania.

- Długo byłeś w Szkocji Lian?
- Trzeba liczyć trzydzieści lat.
- To jak wieczność. – powiedziała i odgarnęła kosmyk włosów za ucho.
- Owszem. Było mi bardzo ciężko Scarly.
- Wyobrażam to sobie.
- Odżyłem jak tylko stanąłem na lotnisku w Dublinie. Chciało mi się płakać, a zarazem miałem ochotę skakać pod sufit i pofiglować jak gówniarz. Zupełnie jak ten twój bratanek. To było uczucie nie do opisania.

Scarlet roześmiała się na wspomnienie tamtego zdarzenia na dworcu, kiedy Jeremy wpadł na Liana. Wyglądało to bardzo zabawnie, chociaż wtedy ją to zirytowało.

- Okazałeś się taki miły, wyrozumiały. Myślałam, że się zezłościsz.
- Każdy z nas powinien czasem, chociaż na moment stać się dzieckiem. Być może wtedy mniej byśmy cierpieli Scarly.
- Twoje myślenie jest takie proste, a zarazem takie błyskotliwe. Robisz na mnie duże wrażenie Lian. Już dawno z nikim tak dobrze mi się nie rozmawiało.
- Wiesz Scarly? Dzieci patrzą na świat bardzo prosto, lecz z drugiej strony bardzo wnikliwie......- Lian przestał na chwilę mówić. Wziął dłoń Scarlet i zamknął ją w swojej, a ona w tym momencie patrzyła mu głęboko w oczy. – Może dlatego są tak bardzo obiektywne, tak bezpośrednie. Nie widzą świata w szarych barwach jak dorośli.......
- Mówisz tak jakbyś był pedagogiem, jakbyś miał już do czynienia z dziećmi.
- Nie, ja po prostu staram się zawsze pamiętać, że każdy z nas kiedyś był dzieckiem, to wszystko. Dlatego nie zezłościłem się na Jeremy’ego, kiedy na mnie wpadł. Gdybyśmy widzieli i brali życie bardziej spontanicznie, byłoby one zdecydowanie prostsze.
- Zadziwiasz mnie swoim niezwykłym podejściem do życia.
- Oj Scarly, założę się, że ty też byś tak potrafiła.
- Obawiam się, że jestem nazbyt realistką.

Teraz on się roześmiał. Cały czas trzymał jej rękę zamkniętą w swojej. Zdawał sobie sprawę z tego, że musiało to dla niej wiele znaczyć. Nie była nieśmiała i nie spuściła wzroku pod jego spojrzeniem. W jej spojrzeniu natomiast był ogień. Było ono zupełnie inne niż wtedy, gdy zobaczyli się po raz pierwszy. Dopiero teraz, Lian zdołał dostrzec jej piękno. Cudownie wyglądała tego wieczora. Miała na sobie wąską, mocno dopasowaną, długą do ziemi suknię na cienkich ramiączkach o kolorze bordo, a na ramiona zarzucony lekki szal. Ciemne, kręcone włosy spływały jej po plecach, a delikatne loki okalały drobną twarz. Oczy tej kobiety zdawały się go do niej przyciągać. Kusiło go, żeby ją pocałować. Tak, właśnie w tym momencie. Nie miał jednak w sobie tyle odwagi, żeby to zrobić.

- Myślę, że już czas bym poszła do domu. – powiedziała po dłuższej chwili milczenia i oswobodziła na chwilę swą dłoń z jego uścisku. – Chodźmy, wezmę płaszcz.

Scarlet pożegnała się jeszcze z Maggie i z Brayenem i poszli do przedsionka, gdzie wisiał jej długi, wełniany płaszcz. Lian pomógł jej go założyć, po czym opuścili dom. Scarlet miała niedaleko do domu, mieszkała z ojcem jakieś dwieście metrów od państwa O’Donnel. Szli więc powoli, spacerkiem. Trzymała go pod rękę. Pod czas drogi milczeli, jednak ostatnie chwile minęły im bardzo miło podobnie jak cały ten wieczór.

- To tu. Świeci się światło, mój tatko widać jeszcze nie śpi.
- Nie może spać, bo mimo wszystko boi się o swoją córkę.
- Coś ty, na pewno nie.
- Myśli sobie pewnie, że może porwały ją jakieś zbiry. Albo irlandzkie wilkołaki.
- Wie, że jestem z tobą bezpieczna. Lian..........Dziękuję Ci za ten wieczór.
- Ja tobie też.
- Mam nadzieję, że niedługo znów się spotkamy.
- Zawsze bardzo chętnie Scarly. Do zobaczenia.
- Pa Lian.
- Trzymaj się. – Lian jeszcze raz uścisnął jej dłoń.
- Dobranoc Lian.

Oddaliła się, a on pozostał jeszcze w miejscu i patrzył za nią. Nagle zobaczył, że Scarly odwróciła się i idzie z powrotem w jego kierunku.

- Zapomniałam o czymś.
- O czym?
- O tym. – Podeszła do niego i złożyła na jego ustach jeden ciepły pocałunek.
- To za........

Nie zdążyła dokończyć tego, co chciała mu powiedzieć, bo nagle Lian przyciągnął ją do siebie i bardzo namiętnie zaczął całować. Chyba była w szoku. Słyszała tylko jego przyśpieszony oddech i gwałtowne łomotanie swojego serca. Zaskoczyło ją to, co zrobił. Nie pozostała mu jednak dłużna. Przez dłuższą chwilę trwali w tym uścisku, a ich usta pozostawały złączone pocałunkiem. Nagle zrozumiała, co się stało, ale nie cofnęła się. Stała przy nim, wtulona w jego ramię. Miała łzy w oczach, wielkości grochu, które zalewały jej twarz. Patrzyła teraz na niego niby to z uczuciem niby z wyrzutem. Żadne z nich dwojga być może nie rozumiało w tej chwili, co tak naprawdę czuje.

- Lian, nie, nie mogę........Przepraszam cię. – powiedziała szlochając i poderwała się do biegu.
- Wybacz mi. Scarley! – zawołał za nią, lecz tego już prawdopodobnie nie usłyszała. Ruszył w drogę powrotną.

Lian dotarł wreszcie do domu, po godzinie. Szedł powoli, chciał, bowiem ochłonąć po owym dziwnym zdarzeniu. Miał niejasne myśli w głowie. W drzwiach od przedsionka stał Brayen i palił cygaro, wpatrzony w ciemne niebo. Na widok Liana jego zamyślona twarz rozjaśniła się i zagościł na niej uśmiech.

- Dobrze, że jesteś, Maggie już chciała bym cię szukał.
- Przepraszam. – powiedział Lian. Zupełnie straciłem rachubę czasu. Chciałem jeszcze trochę pospacerować. Wieczór jest bardzo przyjemny, wiatr złagodniał.
- Całe szczęście, że odprowadziłeś Scarlet, inaczej stary Clark nie zasnąłby przez całą noc. Po śmierci żony to najbliższa mu istota, prawdziwy skarb. Ja sam uważam, że to bardzo dobra dziewczyna. Zawsze go wspierała, w najcięższych chwilach z nim była. Za to Rich, to taki lekkoduch. Zupełnie się różni od swojej siostry, jak zapewne zauważyłeś.
- Ty go lepiej znasz Brayen.
- No tak, rzeczywiście...... Lian chciałem cię o coś zapytać.
- Chodzi o mojego ojca, prawda?
- Tak, niestety. Czy chciałbyś poznać całą prawdę?
- Tak, ale jeszcze nie dziś i nie jutro. Nie jestem na to w pełni gotowy i szczerze mówiąc boję się tego, co mogę od ciebie usłyszeć. Wciąż z drżeniem myślę o tym, co stało się z moją matką. Słowa tego policjanta, który przyszedł nam przekazać tą potworną wiadomość do dziś brzmią w moich uszach. Nie widziałem jej ciała w chłodni, a mimo to wciąż mi się śni. Nadal mam okropne koszmary.....
- Rozumiem cię i bardzo współczuje. Porozmawiamy dopiero wtedy, gdy będziesz pewny, że już jesteś gotów poznać prawdę, dobrze?
- Oczywiście. Dziękuję Brayen.
- Z tego wszystkiego zapomniałem spytać, czym się zajmujesz. Masz jakieś plany?
- Jestem dziennikarzem, studiowałem w Edynburgu.
- To świetnie. Tak się składa, że ja jestem redaktorem naczelnym dziennika „The Tralee Time”. Niedługo odchodzę na emeryturę i będę spokojny zostawiając kierowanie redakcją komuś zaufanemu. Co byś na to powiedział?
- Brayen, ale.......chyba żartujesz! Przecież mógłbyś to zostawić Colinowi.
- Colina dziennikarstwo nie interesuje. Ma własną firmę. To jak?
- Dasz mi czas na przemyślenie tego?
- A o czym tu myśleć synu? Wprowadzę cię w mój świat, spodoba ci się to, zobaczysz.
- Brayen,.........Nie wiem, co powiedzieć.
- Po prostu powiedz, że w to wchodzisz i już. No, a teraz powinieneś się już położyć, miałeś męczący dzień. Jutro będzie inaczej. Poznasz Mc Shannon’ów, pojedziemy do nich. Mają piękną posiadłość nad samym wybrzeżem, trochę pola. Maggie mówiła, że Arleen już poznałeś. To fantastyczna dziewuszka, trzeba tylko umieć do niej podejść. Jest odrobinkę płocha. Doskonale jeździ konno, zna się na hodowli koni, sama je pielęgnuje. Podziwiam ją. Słyszałem, że zrobiła na tobie nie lada wrażenie..........Wiem, moja Maggie to okropna pleciuga.
- Jest bardzo piękna. – powiedział Lian. – I owszem, zrobiła na mnie nieoczekiwane wrażenie. Obawiam się jednak, że ja się jej nie spodobałem. Jak mnie zobaczyła to najpierw ją sparaliżowało, a chwilę później uciekła tak szybko jak tylko się dało. Nie miałem zamiaru jej przestraszyć. To będzie cud, jeśli kiedykolwiek jeszcze na mnie spojrzy czy odezwie się.
- Nie obawiaj się. To dziewczę musi się do ciebie po prostu przekonać, a potem wszystko pójdzie gładko.
- Lian, jesteś już. Tak się martwiłam. Chciałam, aby Brayen szedł cię szukać. – oznajmiła Maggie, która zjawiła się w holu przebrana w koszulę nocną.
- Wybacz Maggie, zrobiłem sobie dłuższy spacer. Przepraszam, gdybym wiedział, że....
- W porządku Lian, najważniejsze, że wróciłeś cały i zdrów. Brayen zamknij drzwi na noc i napal jeszcze w piecu. W nocy ma przyjść ochłodzenie. I to ma być sierpień, pożal się Boże.
- Dobrze moja kochana, zrobię to. – powiedział Brayen.
- To ja się już pójdę położyć. Dobranoc Brayen.
- Śpij dobrze Lian. Dobranoc. Dobrze, że do nas wróciłeś.

----------------------------------------------------------------------

Proszę o Waqsze opinie, propozycje ewentualnych zwrotów, które by można wyrzucić i zwroty, którymi je zastapić. Wasze opinie będą bardzo obiektywne. Obiecuje wszystko przemyśleć i zastosować.

Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin